FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Preludium Alberta Rotenberga [Mali.] Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Nie 8:31, 19 Lut 2012 Powrót do góry

3 lipiec 1930 roku

Dzień jak na lato nie był zbyt ciepły, lecz chłodna, słona bryza wiejąca znad Zatoki Puget była przyjemna i Albert delektował się nią siedząc na wysokim krześle pucybuta. Młody Murzyn uwijał się sprawnie czyszcząc na błysk buty Rotenberga. Sam Albert czytał "Seattle Post Intelligencer". Na pierwszej stronie redakcja zachwalała przygotowania do obchodów Dnia Niepodległości. Albert podniósł wzrok znad gazety i rozejrzał się po ulicznych dekoracjach. Uśmiechnął się mimowolnie przypominając sobie jak pierwszy raz postawił nogę na amerykańskiej ziemi. Było to mniej więcej kilka dni przed 4 lipca. Ile to już lat? Rotenberg rzucił ćwierćdolarówkę w stronę Murzyna, który złapał ją zwinnie i podziękował wylewnie.
Rotengerg złożył gazetę i włożywszy ją pod pachę ruszył po 1-st Avenue. Choć na co dzień miał własnego Forda-T a nawet zatrudniał kierowcę to często lubił przespacerować się po mieście. Szczególnie gdy myślał. A miał co obmyślać. Komendant policji dał się zdemaskować i zdjęli go ze stanowiska. Nowy naczelnik policji zaczął też już czystki na posterunkach i Albert musiał szybko ukryć dowody korupcji niektórych z tych policjantów, którzy pracowali dla niego i Fosellego. Zresztą sam Benjamin nalegał na spotkanie i to dziś. Wspólnik Rotenberga wrócił rano z Vancouver i czekał na niego w Olympic Hotel.
Albert przeszedł przez obrotowe drzwi i znalazł się w wysokim hallu, gdzie pośród krzątających się gości i boy'ow hotelowych dostrzegł siedzącego na kanapie Benjammina. Jego nieodzowny brązowy kapelusz i laska leżały obok. Sam Foselli przeglądał bez entuzjazmu "Intelligencer'a". Uniósł wzrok gdy Albert do niego podszedł. Pokiwał głową widząc świeżo wyczyszczone buty wspólnika.
- Anabelle przesyła pozdrowienia - zaczął Benjamin. Anabelle Dumont, była dość luźno prowadzącą się osobą z jednego z burdeli w Vancouver, który onegdaj razem z Fosellim odwiedzali.
Albert usiadł naprzeciw przyjaciela i czekał na dalszy ciąg rozmowy.
- Hanson i Teeney wypadli z gry. Kovalsky i Ferreti są na celowniku. Trzeba grubiej posmarować sierżantowi i porucznikowi z posterunku przy North Harbor. Myślę, że powinien zająć się tym ktoś od ciebie bo w końcu masz tam więcej wtyczek. Z niemiłych wieści wczoraj nasze dwa z trzech transportów zostały zatrzymane. Coraz bardziej skłaniam się do propozycji kapitana Smitha z "Oka Cyklonu". Pamiętasz go? Będzie jutro na stadionie Marines'ów. Swoją drogą kto to wymyślił aby grać mecz w Święto Niepodległości?! - Benjamin był szczerze oburzony - Pogadamy z nim. "Oko Cyklonu" ma sporą ładownię a do tego można ponoć ja przebudować aby stworzyć podwójną podłogę. Nadaje się idealnie... Jednak - Foselli zawahał się na chwilę - Martwi mnie, że Smith przychodzi do nas kilka dni po zdjęciu Glovera i tuż przed tym jak nasze transporty wpadają w ręce federalnych? Co o tym myślisz?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Danaet dnia Pon 12:27, 20 Lut 2012, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Mali.
Gracz



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 493
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Nie 12:04, 19 Lut 2012 Powrót do góry

Dzisiaj postanowił dać wolne kierowcy. Tym bardziej, że trzeba było przemyśleć wiele niecierpiących zwłoki spraw, ważnych spraw: ~ Cholera, przecież tu chodzi o nasze pieniądze, moje pieniądze. Miał zaplanowane spotkanie ze swoim przyjacielem Benem. Prosto więc z krótkim tylko przystankiem u pucybuta ruszył na miejsce zaplanowanego spotkania. Cenił sobie punktualność. Uważał, że jest to wyraz szacunku wobec osoby z którą się umówił, a Bena szanował i miłował jak brata.

Olympic Hotel. Coraz bardziej zaczynało mu się podobać w Seattle. Sam powiedział kiedyś do Fossellego, że jest to miasto z nowymi perspektywami, jest oknem do zarobienia się po uszy. Ben już siedział przeglądając lekturę dziennika prasowego. Albert uśmiechnął się widząc opartą o fotel laskę. Zawsze nosił ją przy sobie. Dodawało mu to wiarygodności wobec tych których znał.

- Ciebie też miło widzieć z powrotem. Tak, Anabelle ... miło byłoby ją wkrótce odwiedzić. - rzekł z entuzjazmem w głosie na powitanie. Jednak entuzjazm został zastąpiony goryczą gdy Ben skończył mówić co miał do powiedzenia. Zastanowił się chwilę. Zarzucił nogę na nogę, rozsiadł się wygodnie w fotelu i rzekł:
- Kovalsky i Ferreti są przegrani. Zawsze będą rzucać na nasze interesy cień podejrzeń. Trzeba tylko dopilnować, żeby nabrali wody w usta. Nie potrzebne są problemy z chciwymi gliniarzami. Trzeba zmienić sposób pozyskiwania sobie przyjaciół... - zawiesił chwilę głos, uśmiechnął się do swoich myśli, kontynuował - Z tym Smithem.... Zgodzimy się. Pójdziemy jutro na ten mecz i wysłuchamy jego propozycji. Jedno jest pewne. Nie zaufam mu od razu.[/i]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Pon 13:17, 20 Lut 2012 Powrót do góry

Benjamin pokiwał głową, odłożył gazetę i wstał zabierając swoją laskę.
- Chodź. Przejdziemy się. Chciałbym ci kogoś przedstawić.
Gdy wyszli z hotelu Foselli skierował się w stronę portu. Albert nie pytał dokąd i po co idą. Jednak Ben nie zamierzał aż tak spacerować. Zatrzymał się przy pętli tramwajowej i wskoczył wraz ze wspólnikiem do środka.
- To młody, dobrze zapowiadający się chłopak. Wywodzi się z Montrealu, ale od pięciu lat mieszka w Vancouver. Jego stryj jest księdzem w Parafii Św. Cutisa... Ach wybacz zapomniałem ty jesteś judaistą... Nic ci to nie powie. - poklepał Alberta po ramieniu - Mniejsza o to. Liczy się to, że chłopak jest przyciśnięty do muru. Ma diabli duże długi karciane i chce je oddać zanim ktoś zaciśnie mu garotę na szyi. Jest świetnym kierowcą. Nic mu nie obiecywałem, gdyż liczę się z twoim zdaniem Al. Jestem jednak prawie pewien, że chłopak się nada.
Wysiedli z tramwaju i ruszyli nieśpiesznie w stronę portu. Zapach ryb, tak uderzył w nozdrza Alberta, że mimowolnie wyjął chustkę i przycisnął ją do nosa. Po chwili marszu weszli do niedużej kanciapy. Wewnątrz było duszno i panował tu półmrok. Przy zabrudzonym oknie stał młody, wysoki mężczyzna o ciemnych włosach, wąsikiem i bródką. Miał na sobie kaszkiet i spodnie na szelkach. Wyglądał na typowego robotnika. Mężczyzna podwinął rękawy i przywitał się z mężczyznami.
- Jacques Lavoie - przedstawił się Albertowi. Rotenberg wymienił grzeczności i taksował od góry do dołu chłopaka. Wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia lat.
- Monsier Foselli mówił, że potrzebuje pan automobiliste... znaczy kierowcy.
- Jacquesowi nie przeszkadza charakter naszej działalności. - wszedł mu w słowo Ben.
- Ja nie oczekuję protection... ochrony, potrzebuję tylko travail ...
- Zatrudnienia - znów przerwał mu Ben - Nie martw się. Jak będziesz dla nas pracował to również otrzymasz ochronę, prawda Al?


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Mali.
Gracz



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 493
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Pon 19:32, 20 Lut 2012 Powrót do góry

Albert nie miał nic przeciwko spacerom, pod warunkiem, że była ładna pogoda. Cierpliwie wysłuchał co ma do powiedzenia Ben po czym podjął: - Z Kanady ? Przywiozłeś go ze sobą ? - rzucił spojrzenie na przyjaciela - Komu wisi ? Teraz trzeba być ostrożnym. Nie potrzebujemy dodatkowych problemów wystarczy te co mamy z gliniarzami.

Mijali kolejne budynki. Skręcili na wybrzeże i doszli do jakiejś knajpki na przystani. Albert wiedział, że Ben potrafi zorganizować spotkanie z odpowiednim człowiekiem we właściwym miejscu bez cienia podejrzeń. Weszli do środka. Dopiero tam przestało śmierdzieć rybami, albo po prostu Rotenberg przyzwyczaił się do tego zapachu. Zwinął pedantycznie chusteczkę i wsunął ją do kieszeni spodni podając rękę młodzianowi. Był młody i wyglądał na zdrowego ~a już spod ciemnej gwiazdy. Takie czasy. - powiedział sobie w duchu.
- Siadaj. - rzekł do chłopaka - Masz jakąś rodzinę ? - usiadł naprzeciwko wyczekując odpowiedzi.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mali. dnia Pon 19:34, 20 Lut 2012, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Pon 22:32, 20 Lut 2012 Powrót do góry

Jaques spojrzał na Alberta z lekkim wahaniem.
- Zginęli podczas epidemii... fièvre ... - spojrzał na Benjamina mając nadzieję, że ten przetłumaczy.
- Tyfus. - rzekł krótko Foselli a Albert pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Ja... włóczyłem się trochę a potem odnalazłem mojego oncle w Montrealu. Przygarnął mnie, ale ja nie potrafiłem tak żyć. Ukradłem mu pieniądze... na granie. A potem wygrałem i mu oddałem tak, że nie zauważył... Ale potem miałem złą passę i znów musiałem wziąć te pieniądze. Przegrałem i musiałem pożyczyć aby oddać...
- Nie wnikajmy w szczegóły. Ogólnie wujek trzymał te pieniądze na jakiś sierociniec, ale biedne sierotki nie dostały ani centa. Jaq przegrał wszystko i szmal wuja i kaskę od braci Gerrard. Dziesięć kawałków... kanadyjskich. Na nasze to będzie z pięć patyków. Niezły pieniądz. Powiedziałem, że u nas odrobi to w góra pół roku a jak się spisze to może nawet założę za niego ten szmal. - Ben nachylił się do Alberta i szepnął - Chodzi o to, że bracia Gerrard kontrolują gorzelnię w Montrealu. Ten młody, jeśli go nie kropną może stać się naszym łącznikiem z nimi - uśmiechnął się w stronę Jaquesa - Ponadto naprawdę jest zdolnym szoferem. Umie zadbać o siebie. Teraz jest na zakręcie, ale postaramy się mu pomoc z wyjściem na prostą co Al?


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Mali.
Gracz



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 493
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Pon 22:41, 20 Lut 2012 Powrót do góry

Patrzył na młodzika nawet jak mówił Ben. Nie odrywał od niego wzroku. ~Może rzeczywiście się przyda... Albert wstał.
- Dobrze młody. Zrobimy tak. Jutro o 8 rano u mnie pod domem. Na razie będziesz moim bliskim compadre w samochodzie, później zobaczymy. - wyciągnął notesik. Napisał adres na wyrwanej kartce i podał chłopakowi - Tylko się nie spóźnij. 8 rano. - Podał młodemu rękę i wyszli.

- Słuchaj Ben. Naprawdę wierzysz temu ... jak mu tam.... Jacquesowi ? - chwycił Bena za rękę delikatnie go zatrzymując - Sprawdziłeś go ?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mali. dnia Pon 22:41, 20 Lut 2012, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Pon 23:12, 20 Lut 2012 Powrót do góry

Ben kiwnął powoli głową z zamkniętymi lekko czami na potwierdzenie tych słów.
- Jasne, że tak. Za kogo mnie masz? Wydałem dwadzieścia dolców na informatorów w Vancouver. Chłopak jest czysty... znaczy nie ma nic wspólnego z Departamentem Skarbu czy policją. Ma po prostu problemy a my jawimy mu się jako światełko w tunelu. Słuchaj Al... my też tacy byliśmy. Bez grosza, z jedną koszulą na karku, a teraz popatrz - pociągnął lekko połę od marynarki Alberta - Jedyna różnica między nim a nami jest taka, że nam pomogła Ustawa a jemu pomagamy my. Teraz chodź, mam stolik w Cotton Clubie. Jutro nieczynne więc może napijemy się tego bourbona cośmy go sprezentowali Willemu Beaconowi? Zapewniał, że jego urocza małżonka zaśpiewa specjalnie dla nas - wyszczerzył zęby w lubieżnym uśmiechu - A swoją drogą, ciekawi mnie cały czas jeden fakt. Will to pokraczny mały pomidor, niektórym przypomina ziemniaka - obaj zaśmiali się głośniej niż pozwalała etykieta - Powiedz mi jakim sposobem taki przecudowny kwiat, lilia... róża, jak Fanny trwa u jego boku. Przecież nie jeden już próbował wgryźć się w to ciasto ale ona trwa przy tym... boskim błędzie. Wierzysz, że to prawdziwa miłość?
Gdy wysiadali z taksówki przed Seattle's Cotton Club niebo zasnuwały coraz gęstsze chmury. Zapowiadała się mała lenia mżawka, która jak liczył Albert szybko minie.
Weszli do środka. W sali panował przyjemny półmrok. Świece na stolikach, jak na razie jeszcze nie pozajmowanych, dopełniały atmosfery. W powietrzu unosił się klimat rodem z wiersza E.A.Poego. Tajemniczy lecz i podniecający nastrój grozy. Usiedli i złożyli zamówienie.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Mali.
Gracz



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 493
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Pon 23:26, 20 Lut 2012 Powrót do góry

- Tylko się z tobą droczę przyjacielu. - mrugnął do niego porozumiewawczo i objął ramieniem w drodze do taksówki. - Są różne rodzaje miłości, a ta wydaje mi się zupełnie ślepa - uśmiechnął się życzliwie - Ale nie życzę mu źle do póki nie bruździ naszym interesom.

Dobrze zrobiła mu przejażdżka taksówką. Zaczynały go powoli boleć nogi. Pomysł Bena zdawał się być wspaniały tym bardziej, że Al nie miał planów na ten wieczór. Lubił odwiedzać Willa zważywszy na fakt, że był tam traktowany jak VIP. Wystrój klubu przyprawiał go o dreszcze, ale lubił te klimaty. Zdawało mu się wtedy, że pozostaje w pełni anonimowy. Usiedli.
- Proszę powiedzieć Willowi, że przyszli jego przyjaciele i chcieliby się z nim napić bourbona... tego specjalnego bourbona. - rzekł do kelnera gdy ten podszedł przyjąć zamówienie. Al rozejrzał się dyskretnie po zebranych gościach. Nie był to byle jaki klub. Przychodziła tu śmietanka Seattle, a Al i Ben czuli się tutaj jak w domu. W końcu nie sprzedawali by alkoholu do klubów gdzie zbytek byłby minimalny.
- O której jutro zaczyna się ten mecz ?


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Pią 22:02, 24 Lut 2012 Powrót do góry

Benjamin uśmiał się gdy Albert wspomniał o ślepej miłości. Nalał sobie wody z karafki w oczekiwaniu na trunek.
- Jutro o ósmej wieczorem. Zaraz po pokazie sztucznych ogni i paradzie. Swoją drogą ciekawi mnie co teraz zrobi Fehrr. Będzie w kropce gdy wywali gliniarzy, których... podejrzewa o kontakty z półświatkiem. Będzie musiał zatrudnić nowych, a Seattle robi się coraz ciaśniejsze i bardziej ponure niż myśli...
Słowa Fosellego utonęły gdzieś w przestrzeni gdyż ciszę przerwały głośniejsze dźwięki pianina. Na scenę za plecami Benjamina weszła... nie, wpłynęła sama Fanny. Zawsze potrafiła urzec uroda jednak tego wieczora wydała się Albertowi jeszcze piękniejsza. Jej aksamitna skóra, lekko blada kontrastowała z czerwienią warg. Blond włosy posypane świecącym brokatem otulały jej jasne policzki. Twarz i cała sylwetka Fanny emanowała niczym magią. Nie potrzeba było już nic więcej aby zwrócić uwagę wszystkich obecnych na sali. Mężczyźni spoglądali na nią z pożądaniem, kobiety zaś z uwielbieniem pomieszanym z zazdrością. Fanny była perłą Seattle.
- Nie wiedziałem, że zaszczyci nas dziś ten aniołek - Ben wydobył z siebie to zdanie jakby właśnie tonął. Fanny poczęła śpiewać rzewną balladę o utraconej młodości. Robiła to z gracją godną Afrodyty a każde słowo świdrowało powietrze i dusze słuchających. Al zobaczył, że kilka kobiet płacze i nawet szef sali w kącie ociera skrycie łzę. Atmosfera w Cotton clubie zrobiła się jeszcze bardziej tajemnicza i wręcz podniecająca.

Kwiecie róży, któż ci to uczynił?
Dziś już Tobie nic to nie pomoże,
Kwiaty zwiędną, listki z nich opadną,
Jak łzy moje na tę trawę zimną.

Ciecze woda, dookoła płynie,
Nie było litości dla błękitnych oczu,
Chciałabym żyć tylko dla Ciebie,
Że mą miłość złamiesz, nigdy nie myślałam.

Szkoda miłości, którą Tobie dałam,
Szkoda łez mych, które wypłakałam,
Moja młodość przeszła, tak, jak sen,
Na zawsze tylko mi zostało jeno,
W sercu mym wspomnienie to.


Gdy występ Fanny trwał sala w Cotton clubie zapełniała się coraz bardziej. Albert był urzeczony wszystkim c wykonywała Królowa Cotton Clubu. Dlatego trochę zeźlił go pryszczaty goniec, który około ósmej wieczorem przeprosił go i powiedział, że Stary Tom i Mike O'Connel organizują spotkanie w sali na górze, za kwadrans. Albert podzielił się tym faktem z Benjaminem. Stary Tom był naprawdę starym przemytnikiem. Zaopatrywał co trzeci lokal w Seattle i Tacomie. O O'Connelu na razie słychać było mało. Ponoć to jakiś emigrant z Europy czy wschodniego wybrzeża. Jednak liczył się już w Seattle a to z powodu dużej grupy na której czele stał. Al wiedział, że spotkanie na szczycie musiało się kiedyś odbyć ale, że też dziś! Gdy boska Fanny daje taki show?!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Danaet dnia Pią 22:56, 24 Lut 2012, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Mali.
Gracz



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 493
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Sob 14:47, 25 Lut 2012 Powrót do góry

Wygodne siedzenie; szklanka zapełniona złocistym trunkiem; Fanny - boski anioł od którego oderwać wzrok gdy występowała na scenie było nie lada wyczynem. On jednak nawet nie próbował. Poddał się w pełni czarowi, który wręcz z niej emanował. Artystka pełną krasą, co tu dużo mówić. Nawet na dłuższą chwilę przestali z Benem rozmawiać żeby się poddać wykonaniu bez pamięci. Z amoku wyrwał go jakiś młodzieniaszek, który zakomunikował o spotkaniu szefów za kwadrans. Kiwnął tylko głową na słowa młodzika dając odpowiedź twierdzącą.

- Mam pomysł co do uszczuplania i powoływania nowej kadry policji, ale o tym później. - skwitował słowa Bena - Słyszałeś? Starzy spotykają się u góry. - lubił tak określać szefów, nawet gdy byli młodsi od niego. O Starym Tomie nie mógł nie słyszeć, ale O'Connel.. ? Słyszał, ale nie na tyle, żeby się nim jakoś szczególnie interesować. W najbliższych dniach będzie musiał to naprawić. - To co Ben... idziemy. Wiesz, że nie lubię się spóźniać. - to powiedziawszy. Wychylił ostatnim haustem bourbona i ruszył na górę.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mali. dnia Sob 14:49, 25 Lut 2012, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Wto 10:32, 13 Mar 2012 Powrót do góry

Zarówno Benjamin jak i Albert zmuszeni byli zorganizować sobie szybką obstawę na spotkanie. Wykonali kilka telefonów z zaplecza lokalu, choć naprawdę trudno było opuścić główną salę. Po kilkunastu minutach przybyli ich chłopcy. Nie wszyscy może w idealnym stanie (w końcu był przeddzień 4 lipca) ale na nogach i w miarę reprezentacyjnie.

Gdy Albert i Benjamin weszli do środka [link widoczny dla zalogowanych] powitał ich uśmiechem. Albert zauważył, że ten siwy mężczyzna naprawdę rzadko się martwił. Obok Toma siedział szczupły [link widoczny dla zalogowanych] w czarnym garniturze, czerwonej koszuli i niebieskim krawacie. Jego sylwetka sprawiała wrażenie odprężonej, nie to co tych osiłków pod ścianą. Albert i Mike zmierzyli się wzrokiem. Mike O'Connel i Albert Rottenberg mieli okazję spotkać się tylko raz i to w przelocie. Tak się złożyło, że transporty Alberta poszły z dymem podczas ulicznej strzelaniny. Był to czysty przypadek - jakaś wojna gangów, niezwiązanych z biznesem. Jednak policja skonfiskowała dwie ciężarówki bourbona i Benjamin dał albertowi cynk o jakimś Irlandczyku, który "odziedziczył" sporo towaru po O'Banionie. Scheda po starym Irlandczyku przypadła właśnie O'Connelowi, który szybko i wale nie tanio uzupełnił braki dwóch wspólników. W sumie jak by na to nie patrzeć Albert dał Mike'owi zarobić po raz pierwszy i to porządnie, tu w Seattle.

Zarówno Rotengerg jak i O'Connel rozglądali się za nowymi przybyłymi. Niestety, pomimo tego, że czekali na komplet jeszcze pół godziny pojawił się tylko postawny Brytyjczyk Howard Plum... najmniej wpływowy z całej piątki. Zabrakło dwóch dobrych znajomych, choć zaciekłych konkurentów braci Young. Dwaj przyrodni bracia Jefrey i Sam weszli w posiadanie "bimbrowni" na przedmieściach gdy ich ojciec zginął w strzelaninie w Tacomie. Bracia jednak nie potrafili dojść do porozumienia i stali się wrogami. Sam Albert wątpił czy zjawią się tu razem. Liczył jednak chociaż na bardziej lotnego Sam'a.

- Tak więc panowie - zaczął Tom odpalając kolejnego papierosa. Powietrze w pokoju robiło się powoli ciężkie i jeden z ludzi O'Connela na jego znak uchylił trochę okna. Przy okazji mógł się rozejrzeć po ulicy.
- Tak więc panowie. Pan O'Connor... - chudy mężczyzna nachylił się nad uchem Starego Toma - Pardon, O'Connel... Znałem kiedyś O'Connora, robił w przemyśle rybnym... znaczy rzucał ludzi do rzeki aby poigrali z rybkami... Żarty na bok panowie. Mniemam, że musimy ustalić co zrobić z panem Fehrr'em. Nie wiem po co ten pośpiech, naczelnik policji jest jeszcze nie do końca nam znany. Trzeba by najpierw coś nie coś o nim się dowiedzieć a potem dopiero uzgadniać. No ale cóż, młodość jest porywcza. Nie powiem, że mi nowy szef policji pasuje jak kij w dupę, ale wolę najpierw zbadać grunt. Co wy proponujecie? Najpierw posłucham a potem naradzę się z moim konsultantem Fredem - skinął głową na chudego jegomościa, który uniósł się lekko na krześle a z jego twarzy nie schodził lekki, wręcz lekceważący uśmiech.

Przywitawszy się z Starym Tomem i jego współtowarzyszem O' Conel rozsiadł się wygodnie w jednym z wyściełanych skórą foteli. Przeszywający na wskroś wzrok doradcy Starego Toma dawał wiele do myślenia Mikowi, dochodzące do O' Conella czasem plotki dawały powody przypuszczać iż ten chudzielec może być kimś więcej niż tylko pomocnikiem Starego.


Czekając aż zbierze się reszta towarzystwa, Mike pyka wszy swoje ulubione cygaro rozmyślał nad czekającą go rozmową. Nowy szef Policji był wielką niewiadomą, jednak jego pierwsze posunięcia dawały pewne wskazówki jak może potoczyć się sytuacja w mieście.

Kilka minut po Mike do sali wszedł wraz z wspólnikiem
Albert Rottenberg jeden z czołowych graczy w mieście, Mike może nie znał go zbyt dobrze ale informacje jakie docierały do niego pozwalały sądzić iż jest to jeden z twardszych nie dających się zastraszyć szefów podziemia w Seatle.

Pół godziny później --To już chyba wszyscy-- pomyślał Mike gdy mimo odczekania umówionych 30 minut nikt więcej się nie pojawił.

--Tylko nasza piątka będzie się liczyć, gdy nastanie nowe rozdanie w mieście-- przemknęło przez myśl O' Conella.


Jako najstarszy i najpotężniejszy z całego towarzystwa pierwszy odezwał się Stary Tom, drobna uszczypliwość rzucona w twarz Mikowi spłynęła po nim jak woda. Może stary miał sklerozę a może po prostu chciał go sprawdzić tego Mike nie wiedział, sprawa dla której się tu spotkali była jednak zbyt ważna dla ogółu interesów by przejmować się drobną błahostką jaką było pomylenie nazwiska przez najstarszego z zebranych.

Kilka minut ciszy jakie nastąpiły po słowach Starego, dały Mikowi czas na przemyślenie tego co miał powiedzieć.


--Zmiana na stanowisku szefa Policji, nie jest nikomu na rękę i każdy dobrze o tym wie-- Wypuszczona pod sufit chmura cygarowego dymu, przez chwile unosiła się pod sufitem.

--Jest nowa Miotła więc wymiata stare śmieci-- O' Conell zerknął tylko na słuchających go mężczyzn.

--Mamy na dobrą sprawę, tylko dwie możliwości działania co do pana Fehrr'a--;

1. Można by wyeliminować go na stałe poprzez np: jakiś drobny ale śmiertelny w skutkach wypadek. Później poprzez nasze kontakty i współpracowników spróbować wpłynąć w ten czy inny sposób na wybór nowego naczelnika.

2.To zbadanie przeszłości pana Fehrr'a pod kątem różnorakich preferencji. Jak to mawiał mój nieżyjący już przyjaciel tylko ryby nie biorą. Nie każdy pragnie pieniędzy czasem to władza czasem pozycja społeczna musimy się tylko dowiedzieć czego pragnie pan Fehrr i czy będzie nam się opłacało dogadać się z nim. Lub czy on będzie chciał wejść z nami w taki układ.


Skończywszy wyliczanie Mike siada z powrotem w fotelu rozmyślając o swoim nowym nabytku. Stara stocznia w południowym zakątku miasta to był strzał w dziesiątkę, doskonała przykrywka a jednocześnie nowa jeszcze wprawdzie nie zbyt duża ale przynoszące już powoli zyski inwestycja. Skupowane za grosze wraki starych trampów cięte na kawałki Mike wysyłał za niezłe pieniądze do nie tak odległych hut stali które jak ogromne potwory łykały każde ilości metali jakie Mike oraz inni dostawcy dostarczali do nich. Była to także doskonała przykrywka któż bowiem wśród tylu przybywających miesięcznie do stoczni wraków był by w stanie wypatrzyć trampa w ciut lepszym stanie którym dostarczano kanadyjską Whisky.

Skrzyknęli chłopaków. Dwóch nie więcej. Mało uśmiechało mu się zrezygnować z występy Fanny, ale z drugiej strony odrzucić zaproszenie starych też było nie na miejscu. Poza tym chciał wiedzieć co zamierzają zrobić w związku z zaistniałą sytuacją - nie ma co ukrywać - dość niewygodną. Weszli do środka. Najpierw on a zaraz za nim Ben. Dwóch chłopaków pozostawili na dole. Albert uznał, że dzisiaj nie będą potrzebni, bo w interesie wszystkich było, aby ustalić nowy porządek. Wymienili godności, usiedli. Ben po prawej stronie Alberta. Pierwszy głos zabral Stary Tom, potem Irlandczyk. Przyszła więc kolej na niego.
- Ja proponuję nie robić nic. Póki co... - zawiesił głos - ... rzecz jasna. Może się wkrótce okazać, że naczelnik Fehrr okaże się nie mniej sprzyjającym kontrahentem aniżeli jego poprzednik. - wyprostował się w fotelu - Czystki czystkami. Usunie wszystkich ludzi Glovera zastępując ich swoimi zaufanymi, a to też nie oznacza, że nie znajdziemy dojścia. - skończył. Rzucił krótkie spojrzenie każdemu zebranemu szukając zrozumienia na ich twarzach. Pominął tylko doradcę Starego Toma. Rzucił się Albertowi w oczy zaraz po wejściu i to póki co wystarczyło. Nie chciał sobie zaprzątać głowy kim jest ów jegomość. Jedyne co zakodował do późniejszego rozpatrzenia to czy aby na pewno Stary Tom jest nadal w pełni niezależny w podejmowaniu decyzji i prowadzeniu interesów.


Z kolei głos zabrał Plum. Howard wziął ze sobą dwóch otyłych ochroniarzy, którzy pocili się i odpalali papierosa za papierosem. zgromadzeni w pokoju z ulgą powitali dwa nowo otwarte okna. Gdy Plum skończył uprzejmości zjawił się sam Will T. Beacon - właściciel przybytku. Z nieodzownym uśmiechem na twarzy zaproponował wszystkim mocne drinki oraz dobre cygara na koszt firmy. Zniknął tak jak się pojawił.
- Tak więc zanim ten fiut mi przerwał - Plum znany był z dosadnego języka - Chciałem nadmienić, że ja proponuję Fehrr'a po prostu zdjąć. Wiem, w historii tego uroczego miasta nie zdarzyło się jeszcze zabójstwo komisarza policji, ale zanim zrobi z siebie bohatera... - rozłożył ręce - Potem to już nie będzie morderstwo a męczeństwo. Kula w łeb. Najlepiej wynająć do tego Kanadyjczyków. Ale za nim to nastąpi trzeba znaleźć ludzi w Radzie miejskiej i dowiedzieć się kto ewentualnie zajmie miejsce Fehrr'a. Można by załatwić na to miejsce człowieka wybranego wspólnie i byłoby po kłopocie...
- Z jednej strony masz rację ale z drugiej się mylisz - syknął Stary Tom dogaszając fajkę na blacie stołu - Jednak sądzę, że wszyscy macie nierówno pod sufitem. Jeszcze trochę was posłucham a potem zdecyduję czy wyjść czy zaproponować wam współpracę. - Tom nie przypominał tego opanowanego "starego wyjadacza" jakim normalnie był. Krążyły słuchy, że na starość zdziwaczał, ale będąc tu z nim w jednym pokoju nie popierali tego poglądu. Stary Tom może gadał tajemniczo ale nadal do rzeczy.

Benjamin spojrzał na Alberta z lekko kwaśną miną. Rotenberg znał na tyle swojego wspólnika aby wiedzieć, że nie za bardzo podobają mu się wypowiedzi reszty. Widząc, że niewiele może zdziałać Benjamin rzekł
- Siedzimy tu w zaduchu, niedługo nie będzie można nikogo, kto stąd wyjdzie nazwać dżentelmenem. Do rzeczy panowie. Każdy z nas ma animozje do pozostałych. Nie ukrywam my z Albertem też. Tom zabrał nam "Morską Mewę" oferując lepszą cenę. O'Connel przebojem wdarł się na rynek uderzając falą taniej whiskey. Howard nadal trzyma się rękami i nogami południowego Everett i części Tacomy, choć już dawno moglibyśmy tam wejść z konkurencyjną ofertą. Nie robimy tego tylko z powodu tego, że Plum ma w kieszeni tamtejszych dzielnicowych. Bracia też wleźli za skórę nie jednemu z nas... Reasumując - mamy niepisaną umowę o nieagresji. Najbliższe jednak dni mogą to zmienić... Jednak przelewanie naszej krwi będzie po myśli naczelnikowi. Więc może ustalimy to co proponowałem kilka lat temu - kartel. Ja i Al oczywiście będziemy jednogłośni a Tom, Mike, Howard, Jeff i Sam zasiądą również w tym szacownym gronie. Będzie nasz sześciu. w sześciu stworzymy demokrację półświatka, która zatrzęsie tym miastem!
Albert spojrzał na Benjamina. Zawsze posądzał go o krasomówstwo, ale teraz Ben przeszedł sam siebie. Jeszcze kiedyś taka propozycja nie przeszłaby ale teraz... kto wie?
- Co proponujesz? - Howard Plum miał najwięcej do zyskania na tym co proponował Benjamin.
- Hola... - zaczął Tom jednak lekki szturchaniec od Freda sprawił, że Stary uniósł dłoń i pozwolił Benjaminowi kontynuować
- Na zasadzie jeden za wszystkich i tak dalej. Wybacz Al ale dla mnie to w tym wypadku jedyne wyjście. Może na tym trochę stracimy ale biznes będzie stabilniejszy - Albert teraz dopiero zrozumiał niektóre z dzisiejszych wypowiedzi Ben'a. On od początku wiedział, że takie spotkanie się odbędzie prędzej czy później, ale teraz zaskoczył Rotenberga. - Tom, nie jesteś już młody i dobrze wiesz, że za parę lat my wszyscy zaczniemy walczyć o twoje dziedzictwo. Szczególnie, że na razie nie pojawił się nikt kogo wyznaczysz na swoje stanowisko - to mówiąc zaakcentował swoje słowa patrząc na Freda - Tak więc ty i tak nie stracisz. Przechodząc do rzeczy. Będziemy się nawzajem ubezpieczać, spotykać raz na tydzień aby omawiać palące kwestie i co najważniejsze dzielić się zyskami po równo. Będzie potrzebna więc mapa okręgu Seattle - Everett - Tacoma i lokali, które zaopatrujemy. W ten sposób będziemy się wspierać.
- Co rozumiesz przez "wspólny podział"? - spytał Stary Tom
Ben zachowując pokerową twarz rzekł spokojnie
- odwiedziłem Vancouver. Jednak mam też na oku kontakty z Montrealem i Quebec. Możemy połączyć tak siły, że pokaźna cześć towaru z tych trzech miejsc tak zaleje północne stany, że to co robiliśmy tu do dziś to pryszcz na olbrzymiej dupie Eliota Nessa! Będziemy jego największym koszmarem i żaden Fehrr nie będzie nam groźny. Wiem, że to wygląda jak utopia, ale przedstawię wam fakty. Do tej pory rocznie szmuglujemy wspólnie około dwóch i ćwierć miliona galonów alkoholu na stan Washington, tak? Wspólnicy z Kanady chcą zalać rynek amerykański dziesięciokrotnością tej liczby. Mają towar - legalny w Kanadzie - który mogą bez problemu wyprodukować i sprzedać nam za połowę dotychczasowej ceny. Jednym słowem nasze obroty zwiększą się dwudziestokrotnie a większość z nas jest w stanie zasilić portfele moich... naszych kanadyjskich znajomych, nawet pod presją pożyczki.
W pokoju zapanowała cisza. Dosłownie, nawet ochroniarze wstrzymali oddechy. Każdy wiedział, że Benjamin Foselli wyłożył karty na stół. Sam z Rotenbergiem nie był w stanie zapewnić oczekiwanego dopływu gotówki dla Kanadyjczyków, jednak wszyscy... kartel jak go nazwał mogli zapewnić sobie przyszłość... świetlaną przyszłość.

Paskudny uśmiech nie schodził z ust Mike, podczas gdy wspólnik Rottenberga cały czas przemawiał Mike w myślach układał plan przyszłego działania.

Gdy tylko Benjamin skończył przemawiać Mike dał znak dłonią iż chciał by coś powiedzieć.

--Niektórzy z nas nie przepadają za sobą to nie tajemnica.Do ciebie Tom nie mam nic nasze interesy są bardzo zbliżone ale jak do tej pory nie było między nami zatargów mam nadzieję iż tak pozostanie, Plum nie trawie cię jak psa nie bierz tego do siebie ale jesteś pieprzonym angolem i nic tego nie zmieni poza tym wpieprzasz mi się w paradę. Ty Benji wraz z Albertem to konkurencja dla mnie więc z zasady za wami nie przepadam, o nieobecnych nie będę wspominał bo nieobecni głosu nie mają--

Mike upiwszy tęgi łyk czystej gorzałki z przyniesionej przez Beacona kontynuował.

--Skoro uprzejmości mamy za sobą przejdźmy do rzeczy, każdy z was zastanawiał się pewnie po co was tu zaproszono . Kłopoty z nowym naczelnikiem to jeden z powodów naszej rozmowy, o wiele większym problemem jest jak sądzę jest zazębianie się naszych stref wpływów w mieście, każdy liczy na zyski i bądźmy szczerzy żaden z nas nie lubi konkurencji na swoim terenie. Tak więc pomysł utworzenia Kartelu nie jest może tym co każdemu z nas by odpowiadało lecz w zaistniałej sytuacji jest jedynym rozsądnym wyjściem. Jeśli mam być szczery w chwili obecnej jestem w stanie zalać miasto taką ilości Whiski iż nikt z was nie będzie w stanie ze mną konkurować zarówno pod względem ilości jak i cenny. Problemem dla mnie nie jest dostarczenie do miasta Whiski oraz innych alkoholi ale jego dystrybucja w mieście transport samochodowy nastręcza sporych problemów a wy jak i Policja nie ułatwia mi działania. Jeśli mielibyśmy połączyć swoje siły jedynym rozsądnym według mnie wyjściem było by podzielenie działań między nas tak by nie zazębiały się w miarę możliwości. Prawda jest taka iż każdy z nas na tym po części straci, jednak możliwe zyski są zbyt wielkie by odcinać się od tego pomysłu. Powiem wprost jeśli nie dogadamy się prędzej czy później dojdzie do wojny o wpływy i terytoria, co może nam na głowy sprowadzić Federalnych a wraz z nimi policję i wojsko.--

Dopiwszy czystą zamyślony Mike rzekł jeszcze do Benjamina.

--Ben zapomnij o Montrealu ponad 80% ich produkcji Whisky ląduje w moich magazynach--

Paskudny błysk w oku oraz pewien siebie głos, dawały reszcie do zrozumienia jakimi zasobami alkoholu mogła dysponować grupa O' Conella. Cisza panująca na sali dawała jasno do zrozumienia iż kolejny w dużych graczy wyłożył karty na stół.

Al siedział zamyślony. Z pozoru nieobecny, jednak w istocie dogłębnie analizował każde słowo, które zostało wypowiedziane w te sali. W końcu chodziło o jego i Bena przyszłość. Głos zabrał Ben. Rotenberg z początku myślał, że nic takiego się nie stanie, że wysłuchają, udadzą zainteresowanych i wyjdą. Jednak to się stało. Ben wyłożył wszystkie karty. Al mógł wydawać się z lekka zaskoczony, ale skutecznie to w sobie stłumił. Dał powiedzieć przyjacielowi i już chciał zabierać głos gdy w słowo wszedł mu O'Connel. Bardzo tego nie lubił, ale pozwolił, bo tego wymagała etykieta, a najwyraźniej w słowniku tego irlandczyka takowe słowo nie figuruje. ~ Blef od dobrego blefu różni się tym, że dobry blef jest dobry. Nie w tym interesie młody. - skwitował w myślach słowa Mike'a.
- Mój przyjaciel powiedział chyba wszystko co powinno zostać wypowiedziane z naszej strony. Oczywiście nie zamierzamy was prosić. To jest nasza propozycja na którą możecie przystać i skorzystać z nawiązką lub nie i stracić. Jeżeli teraz nie mamy pieniędzy to je zdobędziemy prędzej czy później, a wtedy nasza oferta przestaje być aktualna. To chyba oczywiste. Musimy mieć zasady, bo bez nich bylibyśmy jak zwierzęta. - mówiąc przelatywał wzrokiem po zebranych, na te ostatnie słowa jego wzrok zatrzymał się na Plumie. Nie trawił tego gościa, nie wiedzieć czemu. - Ilością i ceną mówisz. - spojrzał na O'Connela z niechęcią - W takim razie zaopatruj nią sobie ubojnie i podrzędne puby, a to wcale nie popsuje naszych wpływów. Troszeczkę dłużej siedzimy w tym interesie i uwierz mi, że to ja mam rację. A bujdy o Montrealu zostaw swoim chłopaczkom - skończył. Al mógł wydawać się lekko poirytowany pogróżkami tego gołowąsa.

Stary Tom zaczął bić brawo w stronę Benjamina a potem pokazał mu uniesione w górę kciuki
- Genialny plan, naprawdę błyskotliwy. Ale ja podobnie jak Mike czy pan Plum nie zamierzamy się przyłączyć - gdy Howard chciał coś powiedzieć Tom powstrzymał go gestem - Za chwilę wytłumaczę dlaczego się nie przyłączymy, a nawet dlaczego twój... wasz plan utworzenia kartelu spali na panewce. Otóż od dziś jeśli będziecie chcieli pierdnąć w tym mieście to będziecie musieli MNIE za to zapłacić - uśmiechnął się gorzko widząc zaskoczone miny konkurentów - Z pewnością zastanawiacie się dlaczego nie ma tu z nami dziś braci Young? Cóż wypadli właśnie z interesu. Bardzo mi się spodobała propozycja O'Conora, czy jak mu tam. Dobrze, że będę mógł wam to powiedzieć w tym gronie. Przejąłem "bimbrownię" starszego i strefę wpływów młodszego[/clor] - wszyscy popatrzyli na siebie z niedowierzaniem - [color=olive]Może i jestem stary, ale nie śpieszno mi jeszcze na tamten świat Benji. Może za kilka lat? Ale do rzeczy panowie. Myślę jednak, że Frank wyjaśni to wam najlepiej.
Frank poprawił się na fotelu i wypiwszy swój trunek do końca oblizał wargi i zaczął. Jego głos był bezbarwny lecz donośny i władczy. Czuł się panem sytuacji i widać było, że nie dopuszczał możliwości porażki.
- Bracia Young byli słabi. Wy co tu siedzicie przewyższacie ich klasą, dorobkiem i możliwościami. Jednak w tym biznesie liczą się nie tylko pieniądze czy ilość barów, do których dostarcza się gorzałę. Nie liczy się też ilość spluw. Liczy się ten kto kontroluje cały ten chaos, który może powstać po zmianach na górze. Liczy się ten kto ma w kieszeni policję... Tak się składa, że gdy przybyłem do tego miasta... jakiś czas temu spodobało mi się ono na tyle, że począłem obserwować. Obserwowałem to co mnie najbardziej interesowało - was. Wasze sukcesy i porażki, wzloty, upadki, tajne zmowy i łamanie sojuszy. Byłem przy śmierci O'Baniona, patrzyłem jak upadają bracia Young. Teraz patrzę jak kajacie się przed nowym szefem policji i trzęsiecie portkami gdy słyszycie, że wasze dzielnice zapełniają się nowymi gliniarzami. - Frank zamilkł na chwilę, wyjął papierosa z kieszeni i zapalił go zapałką potartą o podeszwę. Wszyscy słuchali w napięciu. Albert czuł jak głos Freda przenika go i opanowuje. Przemowa Freda przypominała w pewnym sensie czar, jaki rzuciła na wszystkich Fanny Beacon... jednak tam ów czar zdawał się niewinny, tu kryła się ukryta groźba. O'Connel również odczuwał tego skutki. Czuł, że to co za chwile powie Frank odciśnie się źle na ich biznesie. Jednak odczuwał strach na równi z podziwem dla tego jegomościa.
Frank Moston zaciągnął się mocno i kontynuował gdy stwierdził, że dobrze dozuje napięcie.
- Jednak Stary Tom się myli... wy również - Tom Spojrzał w panice na swojego towarzysza - Przekonałem go aby pojawił się tu ze mną sam bez obstawy co nie wydało się trudne - uśmiechnął się chytrze a jego chuda dłoń wystrzeliła w kierunku szyi starca. Kark Toma strzelił jak złamana gałąź a ciało zwiotczało w fotelu. Chłopcy z obstawy Alberta, Mike'a i Pluma sięgnęli po broń jednak Fred uspokoił wszystkich
- Spokojnie, jestem teraz waszym przyjacielem - aura strachu i niesamowitości całej tej sceny uleciała jak dym z papierosa Franka. Wszyscy się rozluźnili wpatrzeni w Mostona jak w obrazek. Albert nadal jednak odczuwał dziwny mrok bijący z Freda.
- Niniejszym oświadczam wam, że mam pełną kontrolę nad policją Seattle. Aby wam to udowodnić jutro "Intelligencer" zamieści wypowiedź komisarza Fehrr'a na temat śmierci Toma. Niech jeden z was napisze mi ową wypowiedź a znajdzie się ona na pierwszych stronach. Teraz druga sprawa. Jako, że jesteśmy przyjaciółmi podzielę się z wami imperium Toma. - Frank posłał naprawdę przyjacielski uśmiech do zgromadzonych jednak w jego oczach błyszczało zło w czystej postaci - Nasza umowa będzie taka. Wy płacicie mi dziesięcinę od wszelkich waszych zysków a ja i chłopcy Fehrra nie będą wchodzić wam w drogę. Oczywiście nie zawsze. Szef policji nie może być bezradny i tych kilka przemytów raz na jakiś czas wytropi. Korzyści będą jeszcze takie, że na naszym podwórku nie pojawi się Departament Skarbu.
To co mówił Fred było jak jakiś koszmarny żart. Przecież jedna osoba nie może kontrolować całej policji w Seattle! Fred najwyraźniej wyczytał to na twarzach pozostałych.
- O, nie martwcie się. Ja nie działam sam... moi... towarzysze są równie wplywowi co ja - kolejny katowski uśmiech - Cóż, teraz czekam na propozycje... sądzę, że nie odmówicie.
Plum zapadł się w fotel z rezygnacją. Benjamin patrzył na Alberta a na jego twarzy malowało się takie samo zdziwienie. Chłopcy Mike'a czekali na reakcję szefa zerkając jednak co chwila na Freda. Wszyscy wiedzieli, że dziś cała sytuacja w Seattle właśnie się zmieniła i tylko od nich zależy czy na lepsze czy wybuchnie wojna. Wojna z policją i ludźmi Freda Mostona...

~ No to jesteśmy w domu - zareagował w myślach na to co zdarzyło się w tej zadymionej dymem papierosowym sali. Teraz był prawdziwie zaskoczony i nawet nie przyszło mu do głowy, żeby to ukrywać. Jednak większe zaskoczenie i zdziwienie u Ala wywołało nie tyle zabójstwo Toma, ale propozycja Freda - propozycja nie do odrzucenia. Mógł się domyślić, że Fehrr jest podstawiony, że już dawno ktoś ma go w kieszeni, ale był tak przejęty tym co zrobić z zaistniałą sytuacją, że się nad tym nie zastanawiał. Jeszcze jedna kwestia przeszyła go do szpiku kości. Głos i cała ta otoczka, którą wokół swojej wypowiedzi zbudował były doradca Starego Toma. To było dziwne, to na pewno nie było naturalne. Rotenberg nawet nie spoglądał na zebranych. Siedział wryty w fotel gapiąc się na Freda, a raczej tylko w jego stronę. Wzrok Ala zawieszony gdzieś w przestrzeni zdawał się być nieobecny. Ile czasu minęło od kiedy Fred przestał mówić - wyrwawszy się z zamyślenia - nie jest w stanie powiedzieć. Teraz mogą zapomnieć o kartelu, o całej tej wyimaginowanej przyszłości mającej być następstwami planu i propozycji jego przyjaciela. Gówno. Teraz nawet gdy będą srać Fred będzie wiedział co przedtem zjedli. Musieli się zgodzić, inaczej mogli zapomnieć o jakimkolwiek przemycie zakazanego przecież alkoholu.
- Pięknie pięknie pięknie... - Al klasnął kilka razy w ręce starając się robić dobrą minę do złej gry - Już miałem dosyć tego starego zrzędy. Był pozbawiony młodzieńczej fantazji i wigoru. - położył ręce na oparciach fotela. Zawiesił wzrok na Fredzie i wyciągając notesik z wewnętrznej kieszeni marynarki zwrócił się do Bena. - Ben, mogę cię prosić o długopis. .

Zaczął pisać i oddał długopis Benowi, a kartkę uprzednio zgiętą na pół wsunął do kieszeni od spodni.

- Cóż. Ty kontrolujesz policję tak ? Co z terytorium wpływów Toma ? Z knajpami, restauracjami, bimbrowniami ? - pochylił się nad stołem opierając na nim łokcie - Jako jego doradca zostajesz teraz szefem więc oddasz je nam, a my zgodzimy się płacić 10% rocznego zysku.

Nowa sytuacja nie była pełnym zaskoczeniem dla Mike, już od jakiegoś czasu dochodziły do niego pogłoski o nowym wpływowym konkurencie w mieście. Jednak nagła i całkowicie nieoczekiwana śmierć Toma była zaskoczeniem dla wszystkich.

--Jeżeli udowodnisz że to co powiedziałeś jest prawdą Frank, to porozmawiamy jutro inaczej na temat tej tak zwanej dziesięciny--

Mike beznamiętnym wzrokiem zmierzył Alberta, dopiwszy drinka kontynuował.

--Mam dla was wszystkich propozycję, jak już wspominałem dostarczenie do miasta alkoholu to dla mnie pestka. Jednak zamówienia są zbyt małe a moje zapasy rosną cały czas i za pewną drobną dopłata jestem gotów sprzedać pewną ich część--

O' Conell spojrzał na twarze współtowarzyszy sprawdzając zainteresowanie jego ofertą.

--Moja oferta jest ważna do jutrzejszego wieczora panowie. Przejdźmy do rzeczy mogę dostarczyć chętnemu do 100 tys galonów czystej kanadyjskiej Whisky. Alkohol jest już w mieście więc nie kombinujcie panowie czekam na jakieś poważne propozycje jeżeli jesteście zainteresowani zakupem. Co do cenny jestem otwarty na propozycje--

- Nie potrzebujemy twojej whisky - spojrzał na O'Connela - Tym bardziej kanadyjskiej i chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego . Transport też nie jest dla nas problemem więc na nas nie licz. Swoją drogą .. - nabrał w płuca powietrza - co za cholerna propozycja. Kupuję towar tylko z pewnych i sprawdzonych źródeł. - skończył. Miał już powyżej uszu tego spotkania. Chciał jak najszybciej dojść do porozumienia z Fredem. Innych traktował z szacunkiem, ale mimowolną, dającą się odczuć wyższością.

Benjamin spojrzał na Alberta i uniósł ręce w geście poddania. "Ty tu teraz rządzisz" - zdawało się mówić jego spojrzenie. Najwyraźniej uznał, że Albert lepiej odnajdzie się w nowej sytuacji.
Frank z kamienną twarzą słuchał tego co mówiono. Spojrzał jednak na Howarda Plum'a, jakby oczekiwał, nie wręcz żądał jakiejś odpowiedzi. Anglik rozłożył powoli ręce i rzekł
- Nie mam chyba wyjścia. Jednak co nie powiedzieć twoja propozycja jest dość wspaniałomyślna... nawet zbyt. Jaką mamy mieć pewność, że jutro nie wyłowią któregoś z nas z zatoki a ty nie podzielisz kolejnego ciastka?
Benjamin nagle klasnął w dłonie
- To jest to! - prawie krzyknął - Zastanawiałem się dlaczego Tom. Raz Fredi, mogę tak do ciebie mówić? - pokazał nam, że ma jaja i załatwia jednego z najbardziej wpływowych ludzi w mieście. A dwa - po podzieleniu schedy po Tomie nasze siły będą mniej więcej równe. Nikt nie będzie zazdrościł i łatwiej to wszystko kontrolować. Mam rację?
Frank wykonał nieokreślony gest głową oznaczający "kto wie?". Pogładził swoje policzki dłońmi jakby chciał w ten sposób odegnać zmęczenie. Bystre oko Mike'a dostrzegło, że policzki Freda nie nabrały kolorów po tym zabiegu, tak jakby krew nie dopłynęła do skóry na twarzy. Wreszcie Fred odezwał się
- Nie będę kupował od ciebie whisky, kiedy ty masz odbiorców i zamieniasz ją w dolary. Każde dziesięć dolców z twojej zarobionej stówki i tak od jutra będzie moje. Co do spuścizny po Thomasie - tu zwrócił się do Alberta - Podzielicie się po równo zostawiając mnie czwartą część. To będzie moja... domena. Tam będą działali moi ludzie i nie chcę nigdy widzieć tam nawet waszych dziwek. Wyznaczę ten teren już dziś. Knajpy na wybrzeżu i w porcie, które jeszcze przed chwilą kontrolował Tom są teraz pod moją jurysdykcją.
Te słowa sprawiły, że Benjamin stracił panowanie nad sobą
- Hej kolego! Zjawiasz się nie wiadomo skąd, likwidujesz Starego Toma a potem straszysz nas swoimi ludźmi! Dowiedz się, że wystarczy nas aby na kilka nocy połączyć siły i wykopać cię z tego miasta. Może pozostaniemy z policją na karku a może i nawet z Departamentem ale i tak wyjdzie nam to na dobre! Dobrze mówię? Możemy cię skasować nawet tu i teraz a potem ulokować razem z Tomem w jednym z opuszczonych domów, których mamy w tym malowniczym mieście aż nadto! Odpierdol się od wybrzeża! Nie dość, że mam tam dobrą komitywę z lokalami Toma, które kupują od nas co jakiś czas to jeszcze blokujesz nam drogę transportu!
Fred wysłuchał spokojnie krzyków Benjamina i poprawiwszy sobie krawat wstał.
- Myślę, że wolicie omówić całą sprawę we własnym gronie. Nie pozabijajcie się tylko bo do każdego z was ułożyłem kilka planów. Ta ty Ben - mogę tak do ciebie mówić? - lepiej nie pogrywaj sobie bo mogę ci wyrwać ten język i rzucić rybom z zatoki. Wybrzeże i port są moje. A jeśli nadal chcecie szmuglować towar drogą wodną... cóż podbijemy opłaty do 15 procent i po krzyku
Benjamin zrobił się purpurowy na twarzy i zanim ktokolwiek zdążył zareagować zsiniał jeszcze bardziej. Dopiero po chwili wszyscy zauważyli, że Fred stoi przy Benie i zaciska dłoń na jego szyi.
- Jasne? - spytał raz jeszcze Moston i gdy Benjamin kiwnął głową Fred puścił go i wyszedł.
Albert, który siedział naprzeciw drzwi dostrzegł, zanim się one zamknęły, że na korytarzu stoi Fanny oparta o ścianę. Wyraźnie się ożywiła gdy ujrzała Freda. Posłała mu lekko złośliwy uśmiech i razem zniknęli na schodach. Więcej ich nie było widać.

- Ben.. Ben .. zamknij się. Ben ! - zaczął normalnym tonem, który stawał się coraz głośniejszy wraz ze wzrostem natężenia głosu jego przyjaciela - Ben zam.... - nie dał rady go przekrzyczeć dlatego zrezygnował. Oparł głowę o rękę i dał się wykrzyczeć Foselemu. Fred był irytująco spokojny i do tego ten jego szyderczy uśmieszek, który nie schodził z jego gęby odkąd pojawili się w drzwiach tego pomieszczenia. Pewny siebie skurwysyn. Na pewno miał zabezpieczenie, żeby kierować prosto w ich twarze takie groźby. W chwili, w ułamku sekundy Fred dopiął swego. Z szybkością równą mrugnięciu oka znalazł się koło Bena zaciskając rękę na jego szyi - jedną rękę, a jego twarz zaczęła przypominać kolorem przejrzałą śliwkę. Coś nieprawdopodobnego, skąd u takiego cherlaka taka siła. Al poderwał się z miejsca, a jego dłoń zacisnęła się na rewolwerze. Jednak w porę się pohamował. Moston wymógłszy odpowiedz jaką chciał uzyskać od Bena puścił go i zostawił ich samych sobie. Wyszedł. Ben opadł na fotel ciężko dysząc z trudnością łapiąc powietrze.

Cała sytuacja najpierw z Tomem a potem z Benem zdawała się im tylko jakimś snem. Dopiero gdy Frank opuścił pokój wydało im się, że się z niego przebudzili. Gdyby nie stygnące ciało Toma uznaliby, że ktoś palił tu opium a jego moc podziałała na wszystkich.
Benjamin siedział w ciszy na fotelu masując sobie szyję. Uścisk Freda musiał być wręcz nadludzki gdyż pozostawił czerwono - sine ślady na skórze mężczyzny. Najwidoczniej postanowił się nie odzywać. Howard Plum widząc zaniepokojenie u reszty również milczał. Wpatrywał się tępo w ciało Starego Toma. Wreszcie oderwał wzrok od niego i rzekł enigmatycznie.
- Więc... Jakby nie patrzeć... stoimy pod ścianą. Ten cały Fred... on nie żartuje. Spójrzcie na Foselliego. - zamknął oczy jakby zbierając siły na to co chce powiedzieć. Widać, że był przerażony. Ani Albert ani Mike nie widzieli jeszcze takiego Plum'a. Niestety ich ludzie z obstawy zdawali się podobnie jak Brytyjczyk trząść portkami na samą myśl o Fredzie.
Mike spojrzał na swojego najlepszego cyngla Gilliana Fosetta. Chłop postawny, który potrafił puścić serię z Thompsona z jednej ręki drugą łamiąc kość udową byka. A teraz? Teraz wyglądał jakby jego jedynym marzeniem było skoczyć do Zatoki i wpław odpłynąć do Irlandii. reszta chłopaków także była pod wrażeniem spektaklu, który dał Moston.
- Trzeba przystać na jego propozycję. Jako, że wy macie więcej do powiedzenia moją jedyną sugestią jest to, że chciałbym od Toma lokale przy Pill Hill i Hospital Hill - wzruszył ramionami - Są tam szpitale i kliniki ale rodziny odwiedzających chętnie stołują się u Jackyll'a i Hook'a. Myślę, że co do reszty to dogadamy się szybko i będzie można dalej żyć normalnie...
- O ile ten Moston nam da - rozległ się bas Fosetta - Szefie - rzekł do Mike'a - Ja bym nie pogrywał z tym typem. W jego oczach było coś... coś szalonego... On albo ma jaja albo jest popaprany. Stawiam na to drugie. Kto normalny zdejmuje taką szychę jak Tom i to przy świadkach?

Paskudny uśmiech długo nie schodził z twarzy Mika, najpierw niespodziewana ale bardzo wygodna dla wszystkich śmierć starego przemytnika później niespodziewany wybuch Benjamina utwierdził O' Conella w mniemaniu iż Fred był był jedyną osobą w tym towarzystwie z która należało się liczyć.

--Plumm to cholerny mięczak, Albert i Benjamin to dwa zasrane zadufane w sobie dupki-- przemknęło przez głowę Mika.

Widząc przerażone miny swoich goryli Mike pokiwał tylko smutnie głową

--Nie przepadam za tobą Plum ale co do jednego masz rację nowa sytuacja przyparła nas do muru-- Mike odpaliwszy kolejne cygaro przez chwile przypatrywał się współtowarzyszom.

--Ty Albercie wraz z Bendzim jesteście skończonymi debilami-- paskudny uśmiech nie schodził z ust O' Conella podczas przemowy.

--Najpierw olewasz moją propozycją zarzucając mi iż mam trefny towar, chwilę później grozisz temu zasrańcowi Fredowi w naszym wspólnym imieniu jak byś miał w tej kwestii coś do gadania-- podniesiony ton wypowiedzi Mika oraz uderzenie pięścią w stół,wskazywało na to iż był on cholernie wkurzony.

--Gówno mnie obchodzą twoje zagrywki, nie jesteś jedynym poważnym graczem w mieście i jeżeli jeszcze to do ciebie nie dotarło wbij to sobie do swej zakutej pały. Może jeszcze nie zauważyłeś ale ani ja ani Plum nie mieli byśmy nic przeciwko gdyby przydarzył ci się drobny wypadek, sam wiesz czasy są niebezpieczne. A skoro taki wypadek przydarzył się staremu to czemu nie mógł by się przydarzy i tobie--

Niebezpieczny błysk w oku, poparty pięcioma uzbrojonymi po zęby gorylami sprawił iż wypowiedzianą przed chwilą groźbę towarzystwo musiało wziąć na poważnie.

--Plum lokale przy Pill Hill i Hospital Hill mnie nie interesują więc jeżeli dogadasz się z Fredem możesz je zając z moim błogosławieństwem.--

Zaciągnąwszy się ulubionym cygarem Mike kontynuował.

--Albert jeżeli nie dogadasz się z Fredem z przyjemnością popatrzę jak on lub jego ludzie wpakują was do wspólnego grobu. Nie zamierzam przez twoje gówniane fanaberie i wymysły marnować dorobku czterech lat ciężkiej pracy, możecie się zabijać o kilka gównianych ochłapów z pańskiego stołu i szukać kolejnego statku na którym dało by się przemycać Whisky. Ja mam coś o co ty tak desperacko teraz walczysz, dla mnie cena 15% zysków przy nowym podziale terytorium jest jak najbardziej do przyjęcia--

Rozparłszy się wygodnie w fotelu Mike obserwował resztę towarzystwa, jego wyraźnie spięci goryle czekali tylko na najmniejszy ruch szefa by sprzątnąć Rottenberga i jego gadatliwego towarzysza.

Al z pełnym spokojem zmierzył wzrokiem O'Connela. - Jeżeli ktoś tu jest skończonym debilem to tylko ty, chociaż to mało powiedziane. - skrzyżował palce obu rąk na brzuchu. - nie przypominam sobie żebym groził komukolwiek w tym pomieszczeniu. - dźwignął się na fotelu i wstał. - A tych swoich napuszonych i skretyniałych goryli możesz sobie w dupę wsadzić. Jaki pan takie psy. - skończył z wyższością i odrazą w głosie. Wyszedł zostawiając otwarte drzwi dla Bena.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Wto 11:12, 13 Mar 2012 Powrót do góry

Ben wymknął się z pokoju a za nim ich dwaj ludzie z obstawy. Było gorąco ale mgło być jeszcze gorzej. Foselli dopadł do Alberta i z pianą na ustach wycedził
- Cholera, c to było! Skąd się wziął ten cały Moston! Dlaczego nic o nim nie wiemy! nie wiemy nic o człowieku, który kasuje braci, zabija Toma na naszych oczach a do tego jeszcze ten kurewski Irladczyk, który myśli, że trzyma połowę interesu w garści! - Albert dawno nie widział tak wnerwionego Benjamina. Foselli chwycił jedneg z ochroniarzy za kark i syknął
- Na jutro chcę mieć wszystko o tym kutasie Mostonie. Wszystko! I spalcie tej pierdolony magazyn należący do O'Conella! Ma wiedzieć, że jest tylko śledziem w oceanie rządzonym przez rekiny! - Ben pchnął ochroniarza, a ten niezdarnie złapał równowagę na schodach.
- Al... - Benjamin najwyraźniej się uspokoił. Gdy byli już na dole i wsiadali do samochodu wspólnik Rotenberga rzekł - Przepraszam za mój wybuch i za to, że nie poinformowałem cię o planach utworzenia kartelu. Głupi błąd naprawdę jestem ci winien przeprosiny. Nie myśl, że chciałem działać na własną rękę. Po prostu Kanadyjczycy nie chcieli spotykać się ze wszystkimi, uznali mnie za naszego przedstawiciela. Bez urazy? - ben wyciągnął prawicę w kierunku Alberta czekając na reakcję.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Mali.
Gracz



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 493
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Wto 12:39, 13 Mar 2012 Powrót do góry

- Uspokój się kurwa ! - wrzasnął na Bena chwytając go za ramiona i potrząsając nim. - Odwołasz rozkaz dany temu baranowi, który ledwo potrafi trzymać język w gębie. - pokazał palcem na ochroniarza cały czas wbijając wzrok w Bena. - Skłamałbym gdybym powiedział, że mnie nie zaskoczyłeś tą propozycją o kartelu. - wsiedli do samochodu - Posłuchaj. Wszystko trzeba przemyśleć. O'Connel ma o sobie za wysokie mniemanie. Zaradzimy temu, ale spokojnie. Bez błędów. - spojrzał raz jeszcze Fosellemu prosto w oczy i wyciągnął rękę - Nie zawiedź mnie.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Wto 22:55, 13 Mar 2012 Powrót do góry

Gdy samochód ruszył Ben zdawał się być zamyślony
- Ech, Al... Chyba się już starzeję. Nie myślę tak jak kiedyś. Znów dochodzą do słowa emocje. No nic, zapomniane-wybaczone. Słuchaj, ten Frank, ten koleś... czy ty też czułeś ciarki na plecach gdy był w pomieszczeniu? A jak załatwił Toma... - Ben pokręcił głową z nieudawanym żalem - Szkoda starego. Może i był konkurencją, ale nie powiesz mi, że nie podziwiałeś go skrycie. Jezu dziś mi się będą śnić koszmary z wykonaniem tego typka. Wychwyciłeś lekki europejski akcent? Facet musiał siedzieć na Starym Kontynencie sporo czasu.
Al przyznał Fosellemu rację. Dopiero teraz z perspektywy czasu nie musząc skupiać swej uwagi na osobie Franka mógł przeanalizować całe spotkanie. Rzeczywiście, Moston zaciągał akcentem, niewielkim ale zawsze to już pewna poszlaka.
- Słuchaj, spotkanie na meczu aktualne czy odwołamy je ze względu na nowe okoliczności? W sumie Moston - Ben wzdrygnął się lekko i dotknął gardła - Jasno się wypowiedział na temat kontroli portu i wybrzeża.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Mali.
Gracz



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 493
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Śro 21:02, 14 Mar 2012 Powrót do góry

- Spotkanie jak najbardziej aktualne. Wszystko pozostaje bez zmian, nie mogą się domyślić, że coś się pierdoli. - wyjrzał przez okno samochodu. Było już całkiem ciemno. Właśnie przejeżdżali obok teatru gdzie Al często lubił przychodzić. - Bardziej martwiłbym się O'Connelem, skurwiel jest tak samo nieobliczalny co głupi więc to na nim trzeba się skupić. - przeniósł wzrok na Bena - Zgodzimy się na propozycję Mostona póki co innego wyjścia nie mamy. - samochód zatrzymał się przed domem Rotenberga. Al nacisnał klamkę i wyszedł z samochodu. Oparł się o drzwi lewą ręką i zajrzał do środka gdzie jeszcze siedział Ben. - trzeba znaleźć człowieka, który zdobędzie dla nas informacje o Mostonie. - już miał zamykać drzwi gdy odezwał się raz jeszcze - Puść z dymem magazyn O'Connela. - zamknął drzwi i wszedł do domu.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Śro 13:14, 29 Sie 2012 Powrót do góry

4 lipca 1930 roku

Ranek zastał Alberta z filiżanką kawy i gazetą, którą jak zawsze o tej porze dostarczał jakiś smark. 4 lipca miał zakończyć się wielką fetą w Amerykańskim Stylu. Al doszedł do strony ze sportem. Marines podejmowali u siebie Grays'ów. Zamyślił się chwilę nad spotkaniem z tajemniczym kapitanem "Oka Cyklonu" o którym opowiadał mu Foselli. Pogładził ogolony z rana policzek i począł zbierać się do wyjścia. Dzień zapowiadał się ciepły, ale nie upalny, choć z tym Seattle nigdy nie wiadomo.
Rozległo się pukanie do drzwi. Murzyn, w średnim wieku usłużnie ruszył w ich kierunku aby je otworzyć. Albert mając na uwadze ostatnie wydarzenia odruchowo sięgnął po broń.
- Sir - ciemnoskóry John, który pracował jako lokaj w domostwie Rotenberga miał dość szorstki głos, ale nie denerwujący - Monsieur Jacques Lavoie, mniemam, że Kanadyjczyk twierdzi, że o ósmej rano był z panem umówiony. - Albert uśmiechnął się na myśl, że ze wszystkich bliskich mu osób tylko John nie jest tak do końca świadomy czym zajmuje się jego chlebodawca. Rotenberg skinął dłonią na znak, że wszystko się zgadza, ale nie nakazał on wpuścić do domu chłopaka. Al ubrał się i kazał wyprowadzić samochód Johnowi. Minęło może piętnaście minut gdy sam Albert pojawił się w letnim słońcu. Jacques oglądał z każdej strony pojazd Rotenberga. Był tak zaabsorbowany pojazdem, że dopiero po chwili dostrzegł Alberta
- O! Monsieur Rotenberg - zdjął czapkę z głowy i ukłonił się lekko - Jestem jak trzeba. Jak się umawiali. Czekam na instruction...
Albert domyślił się, że chłopak oczekuje od niego poleceń. Zauważył też u niego postępy w angielskiej mowie. Może robił jeszcze wiele błędów ale chyba zapłacił komuś wczoraj aby się podszkolić. Widać był ambitny i zdolny. Miał tylko nadzieję, że nie jest naiwny i głupi... nie lubił takich ludzi.
Przez ulicę obok przeszła grupka jakichś młodych ludzi. Albert żywo się nimi zainteresował. Wyglądali na turystów z okolicznych miasteczek, którzy przybyli do Szmaragdowego Miasta na Święto Niepodległości. Jakiś gazeciarz wciskał im pamiątki chowane po kieszeniach. Albert rozpoznał go. To był "Dziadek". Tak go zwali gdyż wyglądał bardzo staro choć naprawdę miał może około pięćdziesiątki. Dziadek był sprytnym oszustem. Gdy grupa oglądała bezwartościowe rupiecie, które Dziadek "wspaniałomyślnie" dał im do rąk sam obrabiał ich z drobniaków. Do uszu Alberta dotarło kilka słów. Postanowił się nie zajmować tą sceną. Musiał udać się dziś jeszcze w kilka miejsc aby bez zbędnego bagażu na głowie zająć się Mostonem i kapitanem Smithem na koniec dnia.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Mali.
Gracz



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 493
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Pon 13:11, 03 Wrz 2012 Powrót do góry

Al wyglądał normalnie. Jakby nic się nie stało. Jakby to co miało miejsce wczoraj było czymś zupełnie odległym, jakby już dawno przestało mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie - był pogodny i uśmiechnięty. Tak widział go Młody. Nic bardziej mylnego - gra pozorów. W istocie Rotenberg nie zmrużył oka przez całą no, zastanawiając się co zrobić z nową sytuacją, bo że coś trzeba było zrobić, nie ulegało większej wątpliwości.
- Jedziemy do Olympic Hotel. - rzekł zatrzaskując za sobą drzwi. Nie zamierzał się wysługiwać Młodym więc całe to przedstawienie filmowe z otwieraniem drzwi szofera przed swoim pracodawcą odłożył na bok.

Ruszyli. Mijali kolejne ulice w drodze do hotelu gdzie czekał na niego Ben. To właśnie tam się z nim wczoraj umówił. Mieli wiele spraw do omówienia, a później jeszcze spotkanie na stadionie. Al wiedział już co trzeba zrobić. Ze wzrokiem wbitym w szybę samochodu powoli zbliżali się do celu.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Pon 14:20, 03 Wrz 2012 Powrót do góry

Mijali powoli senne ulice Seattle. Miasto budziło się do życia. Promienie słońca wpadające przez szyby samochodu do środka miały być jednymi z ostatnich jakie w swoim życiu oglądał Albert. Zastanawiał się wiele razy nad śmiercią, ale nigdy nawet nie śnił, w najgorszych koszmarach, o tym co będzie po niej...
- Wczoraj sprawdzał mapę miasta - odezwał się Jacques - Wiem gdzie jest Olympic Hotel. - Kanadyjczyk był wyraźnie podekscytowany - Ładny samochód - rzekł i skręcił w 21 aleję. Olympic Hotel już majaczył na tle kamienic i Domu Handlowego Barkera. Albert znał dobrze właściciela. Timothy S. Barker regularnie kupował u niego whiskey i bourbona.
Z zamyślenia wyrwało Alberta niemałe zdumienie. Jacques wjechał w boczną uliczkę, która stanowiła skrót do celu. Nie miał prawa o nim wiedzieć, chyba, że był już w Seattle. Albo był geniuszem. Albert postanowił przemilczeć na razie swoje spostrzeżenie.
Dojechali do celu. Ben już czekał na Rotenberga nerwowo paląc papierosa. Wyrzucił go do rynsztoka i wsiadł do auta.
- Mamy problem - syknął do przyjaciela - Jutro do miasta przyjeżdżają chłopcy Hoovera. Oficjalnie jako delegacja mająca sprawdzić działanie miejscowej policji w sprawie tej nastolatki zamordowanej dwa miesiące temu. Jednak mój człowiek w komisariacie podsłuchał, że mają ponoć dwa inne zadania. Ścigać komunistów oraz zająć się jak to ujął "niewygodnym problemem spowodowanym przez Volsteada". Znając porywczość FBI będą drążyć, krążyć a nawet kopać. Będzie tylko kwestia czasu jak zjawi się tu pierdolony Departament Skarbu.
Jaques spojrzał wymownie na Alberta jakby pytając gdzie ma teraz jechać. Foselli szybko wychwycił to spojrzenie i rzekł
- Gdziekolwiek, oby z dala stąd. Mój apartament jest obserwowany. Tak mi się wydaje. Lepiej nie ryzykować.
Al stwierdził, że jak się coś pierdoli to całkowicie. Jacques ruszył powoli.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Mali.
Gracz



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 493
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Pon 20:08, 03 Wrz 2012 Powrót do góry

Jeszcze tego brakowało. Najpierw na jego oczach zdejmują Starego Toma, a dzień później zwalają im się na łeb ludzie Hoovera. Dramat. Sytuacja kryzysowa. Al miał przy sobie trochę gotówki, na kilka dni na pewno wystarczy. Spojrzał na Bena: - Pięknie. - syknął - Jedziemy do mojego wuja. Do Newport Hills. To małe miasteczko pod Seattle. Tam to przeczekamy. Mój wuja to przemiły starszy człowiek. - odwrócił głowę. Teraz spoglądał przed siebie. Siedział na tylnym siedzeniu za pasażerem kierowcy. - Musimy na chwilę zniknąć. To nie podlega dyskusji. Jedź Młody.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Sob 11:38, 15 Wrz 2012 Powrót do góry

Jacques kiwnął głową i ruszył przed siebie. Al bacznie przyglądał się Benowi. Widział zmartwienie na jego twarzy, które postarzało go o dobre dziesięć lat. Był nieogolony i dopiero teraz Albert wyczuł woń oddechu towarzysza. Śmierdział przetrawionym alkoholem. Widocznie Benjamin raczył się własnym towarem. Podróż do przedmieścia Seattle minęła im w atmosferze napiętego milczenia. Wreszcie gdy mijali rogatki miasta Ben rzekł
- Al... nie wiem czy zauważyłeś ale jedno auto wyraźnie jedzie za nami. Jacq pokaż szefowi jak się jeździ.
Kanadyjczyk z zawadiacką miną skręcił autem w niewielki zalesiony teren. Choć stan Waszyngton mógł się pochwalić Parkami Narodowymi to w tej okolicy lasy występowały skąpo.
Droga była wąska ale chłopak radził sobie świetnie w wymijaniu młodych sosen. Ben miał rację. Auto skręciło za nimi. Federalni - przemknęło przez myśl Albertowi.
Jacques trafił na jakiś korzeń i auto podskoczyło na nim. Coś zgrzytnęło, ale jechali dalej. Kierowca samochodu, który ich ścigał miał podobny problem, niestety nadal ich gonili.
- Może to ludzie O'Conela? - syknął zastanawiając się Ben gdy skręcali w większy gąszcz. Zreflektował się jednak szybko - Nie, oni by od razu strzelali.
Jacqes jechał naprawdę jakby go gonił sam diabeł a nad nim samym czuwał jakiś anioł. Skręcił ostro w lewo i na kolejnym podbiciu auto z pewnością na dwie sekundy straciło kontakt z podłożem. Al już miał krzyczeć gdy wyrósł przed nimi dostojny dąb, ale szybko przemknął on obok nich. Jacques spojrzał we wsteczne lusterko i syknął przez zęby gdy pościg również ominął drzewo.
- Teraz - powiedział to do siebie, to do pasażerów - Im pokażę!
Samochód dawał z siebie chyba dwa razy więcej niż pozwalała fabryka ale Jacques był w swoim żywiole. Wykonał kilka skrętów, gdyż przecinka przez las była naprawdę kręta. I gdy koła zabuksowały na zakręcie wzbił się tuman kurzu. Odgłos gniecionej blachy i krzyk ludzi, którzy ich ścigali był muzyką dla uszu zgromadzonych. Ben bił brawo a Jacques spoglądał dumnie przez ramię. Kurz opadał wolno ale Albert zdążył zauważyć samochód, który ich ścigał wbity w sporą sosnę i wypełzających zeń na czworakach pasażerów.
Ben uspokoił się i opadł na siedzenie.
- Ale bombowo! - zawył jeszcze Foselli kręcąc z podziwem głową. - No kierowca pierwszy sort co Al?
Jednak ich miny zrzedły gdy coś zarzęziło w silniku. Zajechali może jeszcze pół mili gdy silnik dymiąc i kaszląc zgasł. Jacques był nie na żarty zmartwiony, ale Bena nie opuszczał dobry już humor.
- Pospacerujemy trochę czy uda ci się to naprawić?
Jacq rozejrzał się nerwowo jakby obawiając się, że ktoś ich obserwuje. Zresztą Albert miał podobne wrażenie. Ciarki przeszły mu po plecach i wzdrygnął się odruchowo. Jacques wysiadł z wozu i uniósł pokrywę silnika. Machał przy tym rękami aby rozwiać wydobywający się z zewnątrz dym.
Gdy chłopak dłubał coś w silniku Ben wyjął zza pazuchy piersiówkę, pociągnął łyk i poczęstował Ala.
- Tośmy się wjebali Al, co?


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Mali.
Gracz



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 493
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Nie 19:18, 14 Paź 2012 Powrót do góry

Z początku ogarnął go szok, nie spodziewał się, że samochód może jechać tak szybko, nie spodziewał się, że ktokolwiek może tak prowadzić samochód jadący z tak zawrotną prędkością. Al czuł się świetnie, nigdy nie czuł takiego przypływu adrenaliny. Podobało mu się to. Nie wiedzieć czemu czuł się pewnie kiedy za kółkiem siedział ten młody Francuz, a przecież niedawno co dopiero go poznał. Pościg się skończył w momencie gdy samochód napastników wbił się w drzewo otoczony wzbijającymi się tumanami kurzu. Byli uratowani. Ale kto mógł ich ścigać ? Z zamyślenia wyrwał go fakt, że drzewa, które przed sekundą jeszcze się przesuwały, teraz stoją w miejscu a w samochodzie został sam. Wyszedł.

- Świetnie młody. - poklepał młodzika po ramieniu - Masz wakat, jak Boga kocham. - uścisnął mu dłoń.
- Zwijamy się stąd.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Danaet
Władca Domeny



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 3085
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Gremlin (mężczyzna)

PostWysłany: Śro 11:00, 31 Paź 2012 Powrót do góry

Jacques uwijał się przy silniku jakby miał dogonić ich pościg. Szeptał coś pod nosem a Ben krzywiąc się próbował coś wyłapać. Wreszcie na niemą prośbę Alberta rzekł
- Gada coś o niebezpiecznych dzikich ostępach i że w mieście jest bezpieczniej.
Nagle w szybę ktoś zapukał. Obaj z Benem poderwali się z miejsc a serca zabiły im mocniej. Jacques uderzył się głową w uniesioną maskę i klął coś po francusku.
Przy samochodzie stał Indianin. Ubrany w lnianą koszulę i bryczesy z bizoniej skóry wyglądał jak żywcem wyjęty z Dzikiego Zachodu. Nie miał malunków na twarzy ani ozdób we włosach jednak samo jego spojrzenie było niepokojące. Al dostrzegł, że Jacques widząc Indianina przestraszył się i to nie na żarty. Albert poznał to po oczach.
- Odejdźcie stąd czym prędzej. Nie chcemy go - wskazał palcem na Jacquesa - na tej ziemi.
Głos Czerwonoskórego był poważny i pełen naleciałości. Choć mówił wyraźnie po angielsku to widać, że nauczył się języka dość niedawno.
- Nie będzie więcej ostrzeżeń.
Ben z Albertem nie zdążyli nic powiedzieć. Jack zamknął maskę z hukiem i w mgnieniu oka odpalił silnik. Samochód kaszlał i ciągle nim zarzucało ale jechali dalej.

Przemilczeli spotkanie z dziwnym Indianinem. Po godzinie irytująco niewygodnej jazdy znaleźli się na przedmieściach Newport Hills. Rzędy identycznych domków wskazywały dzielnicę średnio zamożnych amerykanów. Wuj Alberta był oczywiście jego przyszywanym wujkiem. Zajął się nim gdy ten przybył z rodziną do USA z Polski. Pomógł w wielu sprawach i choć też był Żydem to nie było między nimi więzi krwi. Albert zawsze zwał go wujkiem. Nazywał się Adrian Cohen i był emerytowanym już złotnikiem. To od niego Albert dostał swój złoty zegarek na łańcuszku.

Adrian ucieszył się na widok Alberta. Posiwiał od ostatniego ich spotkania i widocznie już na stałe nosił szkła w pozłacanych oprawkach. Rottenberg pokrótce wyjaśnił zmyślony powód ich wizyty, o tym jak jadąc do Issaqua w interesach zepsuł im się samochód. Postanowili więc przy okazji oddania go do naprawy zajrzeć do wuja Alberta. Staruszek przyjął ich wyjaśnienia z uśmiechem i podał herbatę z rumem na rozgrzewkę. Bawili się przednio wspominając stare czasy.
Gdy starzec wyszedł na chwilę Ben nie bacząc na dobry humor Alberta spytał
- Myślisz, że ten stary nas nie wyda? Cholera Al co planujesz? Jak chcesz rozegrać całą tą grę skoro nawet nie wiemy czy jeszcze w nią gramy?


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Mali.
Gracz



Dołączył: 25 Paź 2007
Posty: 493
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Sob 12:07, 03 Lis 2012 Powrót do góry

Uścisnął się z dawno niewidzianym wujem. Bardzo miło wspominał lata młodości, które spędził z wujasem.
- Witaj wuju. Miło znów cię widzieć po tylu latach. - klepnął staruszka w ramię - Trzymasz się widzę. - uśmiechnął się życzliwie. - To są moi przyjaciele Ben i Jaques - wymienili grzeczności. - Przy okazji oddania samochodu do naprawy postanowiłem cię odwiedzić. Jak się czujesz ? niczego ci nie potrzeba ? - rzekł z nieudawaną troską w głosie. - Ta miła Pani gosposia jeszcze u Ciebie pracuje ? - uśmiechnął się lubieżnie - Ależ to była kobieta. - rzekł bardziej jakby do siebie.

Gdy wuj poszedł wydać polecenie przygotowania 3 herbat gosposi, Ben i Al zostali sami.
- Ben, mówisz o moim wuju. Ufam mu tak samo jak tobie. To on dał mi możliwość startu tu w USA. Nic złego nie może się stać. - rzekł zasępiony spoglądając za okno. Akurat Jaques wsiadał do zamówionej taksówki, która miała go zawieźć do warsztatu gdzie naprawiany był ich samochód. - Przeczekamy tu najgorsze. Nie powinni nas tutaj szukać. Nikt nie wie, że to w ogóle mój wuj. - spojrzał przez drzwi w kierunku z którego dobiegały ciche odgłosy wydawanych poleceń gospodarza. - Odpręż się. - usiadł w fotelu wyciągając papierosa z cygaretki.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie GMT
 
 
Regulamin